15.12.2014

jakoś

Kurde, nawet nie wiem jak zacząć.
Może tak: jakoś leci. Nic więcej nie przychodzi mi na myśl.

Praca inżynierska jako tako się pisze. Dostałam ostatnio ogromną dawkę demotywacji i zaniechałam. Jednak czas się nie zatrzyma i trzeba wziąć się do roboty.

Niedługo święta. Nie zaczęłam za nimi przepadać i chyba nigdy tak się nie stanie. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie wigilii. Wybranek mego serca pracuje. A całe to zamieszanie jest o dupę potłuc. W galerii ostatnio zostałam oszołomiona skaczącymi i śpiewającymi ludźmi przebrani za renifery, elfy i mikołaje. Chciałam uciec.
Może jednak znajdzie się coś dobrego. Jak pierogi cioci H., choinka. A może spadnie śnieg? Zobaczymy.

Trafiłam na impas. Chcę czegoś innego niż jest. Chcę czegoś więcej. Chcę bardziej. Chcę mocniej. Jak? Jeszcze nie wiem. Zagubiłam się i muszę się odnaleźć.

2.12.2014

I te nogi w mojej głowie powodują łzy...

Przed Wszystkimi Świętymi zdechł Kubuś, pies Babci Z. Dobrze, że tego nie widziała. Miał 16 lat. Tłumaczę sobie to tak, że zbyt jej się za nim przykrzyło i w końcu namówiła Boga. I powstał obrazek w głowie, który wyciskał łzy. Wspomnienie zwykłej codzienności: zawsze lizał jej nogi, gdy leżała na łóżku. I te nogi w mojej głowie powodują smutek…

Zaczynam cholernie tęsknić. Nie ma dnia, w którym bym o niej nie myślała. A złe rzeczy  wracają i walą w sumienie. Było, minęło, nie cofnie się czasu. Można tylko wynieś z tego lekcje. I tęsknić.
Cholernie, kurwa, tęsknić.

26.11.2014

I o co chodzi z tymi dziećmi?

Chciałam podjąć temat obecności dzieci w moim przyszłym życiu. Dopadła mnie taka rozmowa ostatnio i chciałam sobie wszystko wyjaśnić. A szczególnie strach, że mogę żałować wypowiedzianych słów. Jednak temat okazał się za trudny. Nie umiem sobie wszystkiego w piśmie uporządkować.
Zostawiam jednak to: "(...) W tym roku po raz pierwszy miałam czteromiesięczne dziecko na rękach. A jak go z tych rąk chciałam położyć na łóżko to dopiero było. Koń by się uśmiał. Gdzie tę rękę, gdzie drugą, jak chwycić, jak się nachylić, co dalej robić? Wyszło na to, że sama się położyłam i zsunęłam go z siebie. ". 
I to, że KK miała racje mówiąc, że dziecko jest cudem. 

Zrobiłam dzisiaj coś dobrego. A najważniejszy argument za: czym jest mój strach przy możliwości uratowania komuś życia?

Czas mi się kurczy. Niedobrze.

22.11.2014

Kinowe chamstwo

Od jakiegoś czasu regularnie chodzę do kina, a to za sprawą korzystnej poniedziałkowej oferty. I jeszcze korzystniejszej karty stałego klienta. Jestem zadowolona, bo przedtem rzadko korzystałam z dobrodziejstw kinematografii, a teraz czerpię pełnymi garściami, na dodatek z filmami niekomercyjnymi. 

Oglądanie przeze mnie filmu w kinie wiąże się z moją osobistą kulturą i całkowitym szacunkiem dla drugiego człowieka. 
Przede wszystkim pierwsze co robię: wyłączam telefon. Nie wyciszam, bo jeśli coś wibrzy to chęć wyciągnięcia jest ogromna i na pewno to zrobię. Po co świecić po gałach sobie, innym i się rozpraszać? A z resztą "Hitchcock" też do tego namawia.
Drugie i najważniejsze: NIE SZELESZCZĘ! I nienawidzę jak ktoś to robi. Dostaję od tego białej gorączki. Gotuje się we mnie, a furia wypełnia całe moje ciało. 
Nie rozumiem... Nie można wytrzymać 1,5-2 godziny bez wpierdalania chipsów czy popcornu?! Czy to aż takie trudne? A jeśli takie trudne to nie można przesypać tego do czegoś nieszeleszczącego? Mało tworzyw sztucznych w tym świecie, nie wydających jakichkolwiek dźwięków? Ja tak raz zrobiłam i nikomu nie rzęziłam. 
Na ostatnim seansie siedział koło mnie taki typ-cham-kutas. W połowie seansu nie wytrzymałam ciągłego szeleszczenia paczek jego i jego towarzyszki, a także przeżuwania zawartości. Poprosiłam, żeby zaprzestali swych czynności. W odpowiedzi (po chwili zastanowienia) typ-cham-kutas stwierdził, że to ja jestem nie w porządku, bo powinnam siąść normalnie. A po jeszcze jakimś burczeniu wziął paczkę i zaczął ją ściskać. Dojrzałość, aż tryskała od 25-30 latka. Chyba chciał zaimponować panience. 
Z chamem nie wygrasz. Niestety dałam się wplątać (na szczęście) w krótką dyskusję, bo aż mnie zatkała jego odpowiedź. Kolejne zdobyte doświadczenie: na chamstwo odpowiadaj kulturą

Jeszcze pewnie coś by się znalazło, ale to są dla mnie dwie najważniejsze sprawy. 

Tak więc, w kinie ważna jest Twoja własna kultura, za pomocą której jesteś oceniany. Zepnij dupę i zachowuj się jak człowiek. Gwarantuję Ci, że 2 godziny bez chipsów w szeleszczącym opakowaniu nie doprowadzi Cię do jakichkolwiek strat. A jak nie możesz bez tego wytrzymać, zostań w domu.

18.11.2014

Prawo wyboru

Korzystam z niego zawsze wtedy, gdy jest do tego okazja i warunki mi sprzyjają. Krótko mówiąc zawsze się staram wziąć udział w wyborach. Dla niektórych jest to oczywistością, dla innych nie. Dla mnie oprócz prawa jest to również obowiązek. Nie wyobrażam sobie nie oddać głosu (raz mi się zdarzyło i już pan Korwin-Mike panoszy się w Europarlamencie). Skąd to mam? Z domu? Możliwe. Mamie towarzyszę od najmłodszych lat, ale Tata ma to kompletnie gdzieś. Klasa humanistyczna? Również możliwe. Czyli lekcje WOS-u tak do końca nie poszły w las. Po prostu gdzieś po drodze do 22 zostałam tego nauczona.
Jednak chyba najważniejsze dla mnie jest to, że po prostu mogę. Dla mnie jako kobiety nie byłoby to możliwe jeszcze sto lat temu. Panie walczyły przez długie lata o takie prawo, więc dlaczego mam to zaprzepaścić? A z resztą w naszym cudownym kraju wolne wybory odbywają się od 1989r., czyli jakby nie patrzeć i tak dopiero od niedawna możliwe jest głosowanie. Historia spowodowała to, że mam do tego pełne prawo, a ja z niego korzystam. Z głową. Chociaż ironią jest to, że wybieram ludzi na stanowiska dające taką kasę o której ja nawet nie myślę i dającą możliwość niezłego "nachapania" się. Enjoy.
W każdym razie szukam, czytam, dowiaduję się. I chodzę, i głosuję, bo zwyczajnie mogę.

11.11.2014

Z miejsca do liceum!

Wczoraj był taki cudowny dzień. Naładowałam się energią, której strasznie mi brakowało. Nic mi się nie chciało, wszechobecne nicnierobienie, a pierwsze dni w domu też doprowadzały mnie do szału.  
 
Co było takiego cudownego? Byłam na grzybach. Uwielbiam to. Sprawia mi to nieopisaną radość, a jeszcze szczególnie jak coś się znajduje. Co prawda zielonki wymagają sprawnego oka, ale swego czasu przeszłam szkolenie od najlepszej. Dane mi było także poobserwować z odległości kilku metrów dzięcioła. A jeszcze potem spotkałam motyla. Otaczający świat jest taki piękny!


A zakończenie dnia było wisienką na torcie - spotkanie z moją licealną klasą. Poprawka: niektórymi osobami z klasy. Było nas 10 na 36 osób, puls wychowawczyni. Super było się z nimi spotkać. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, wypiliśmy po piwku, czy dwa. Później już wybrana resztka wybrała się na wódeczkę. Do parku. Było rewelacyjnie. 

Zawsze powtarzam, że z miejsca wróciłabym do liceum. W tej kwestii nic się nie zmieniło. Chociaż czas leci i robi swoje, czuć to gdzieś w powietrzu. Chciałoby się być bliżej. 

Na pewno z nimi nie rzuciłabym palenia!

Zaprosiłam KK, KM, MM. Ciekawe czy przyjadą...

 
 
 

24.10.2014

Bogowie

Chcę się zmierzyć jeszcze z tym filmem. Fajnie, że wybieram sobie dobrze zapowiadające się nowości. 


Film przede wszystkim jest obrazem dążenia docenta Religi do celu, jakim jest przeszczep serca. Ekranizacja obejmuje kilka lat z życia doktora, pokazując jego niezłomny, ale niekrystaliczny charakter oraz walkę o realizację swoich ambicji, które przede wszystkim mają ratować ludzkie życie. Pokazane cechy, „przywary” lekarza tworzą niesamowitą dawkę humoru. 

Cudownie pokazana jest Polska z tam tych lat. Kartki na produkty, załatwianie spraw, praca po łokcie ludzi wykształconych, gdy tuż obok robotnicy budowlani są zalani w trupa, SB itp. 

O Kocie też warto wspomnieć. Pomijając jego profesjonalne przygotowanie... Co ja gadam? Nie można tego pominąć, bo właśnie dzięki temu jest taki wiarygodny. Ujął mnie tym, że w niektórych scenach wyglądem jest identyczny jak Religa, którego pamiętam, jako Ministra Zdrowia. Jest to istotne, ponieważ już tym (na plakacie, zwiastunie) film przyciąga uwagę widza, gdzie charakter człowiek poznaje dopiero na filmie. 


Ostatnia scena, gdy doktor Religa przygotowuje się do kolejnego przeszczepu, a ukazana jest jego twarz z dźwiękiem bijącego serca w tle, ogromnie przypadła mi do gustu.

Zaraz po seansie, film nie zrobił na mnie jakiegoś ogromnego wrażenia, ale gdzieś tam dojrzewał we mnie. Analizowałam go stopniowo i z każdą myślą był lepszy. Rola Kota, ukazana walka dążenia do celu, mimo niesamowitych trudności wynikających z otaczającego świata i bezradności, nostalgiczno-humorystyczne spojrzenie w PRL, jak również na samego profesora. Wszystko spaja się w niezwykłą całość.

Polecam. Miło z dużą dawką śmiechu spędzony czas.

Uwielbiam biografie. Po pierwsze dowiaduję się o danej osobie (bo mogłam być nieświadoma istnienia), a po drugie, gdy są dobre ciągną mnie do poszerzenia wiedzy. 
Po "Bogach" sięgnęłam po książkę "Religa. Biografia najsłynniejszego polskiego kardiochirurga" Judyty Watoły i Dariusza Kortko.

20.10.2014

Marianna Szczepanek

Ta pani to moja praprababcia. Nie miała lekkiego żywotu, ponieważ jej mąż był skurwysynem i najprawdopodobniej to on doprowadził do jej przedwczesnej śmierci. 
Dlaczego o niej piszę? Zamówiłyśmy z Mamcią płytę nagrobną do Babci Z., dziadka J. vel A. i wujka Jarka. Jednak oni dzielą grób (jak informuje tablica) z Marią Szczepanek, która żyła lat 43. Chciałyśmy z Mamą również jej podarować daty urodzenia i śmierci. 
W administracji cmentarza nie mieli żadnych informacji, ale odesłali nas do kancelarii parafialnej. Tam pomogła nam pani Ula, już starsza kobietka, bo nawet Mamę uczyła religii w 2. podstawówki (miała ślicznie pomalowane paznokcie!)
Trudno szukać informacji skoro ma się tylko imię (jak się później okazało błędne) i nazwisko, a osoby które mogłyby coś wiedzieć już nie żyją. Przedstawiłyśmy pani Uli sprawę. A ona drogą dedukcji doprowadziła nas do otwarcia ksiąg parafialnych sprzed II Wojny Światowej. Zobaczyć coś takiego! Kronika wypełniona ślicznym pismem, uzupełniona piórem z należytym porządkiem. Coś niesamowitego. 
Najpierw szukałyśmy od 1937 do 1942r., bo Mama kojarzyła też, że zmarła przed wojną. Pani z kancelarii tak sprawnie to szło. Jej palec szybciutko wertował nazwiska, a niesamowita wprawa pozwalała odczytywać nazwiska wypisane ręcznym pismem. Nie lada był to wyczyn, bo ja może odczytałam z 3 pozycje, a Pani Ula całą listę. Nie znalazłyśmy, a kolejka do kancelarii zaczęła się powiększać, ja już byłam w strachu, że nas wyrzucą. Jednak pani kazała innym czekać i całkowicie zajęła się nami. 
Następnie przeglądałyśmy księgę od roku 1927. Kolejne lata, rok za rokiem. I nagle jest! Nazwisko Szczepanek Marianna. 
Nie da się opisać uczyć, które towarzyszyły mi jak ujrzałam to nazwisko. Na pewno było to ogromne wzruszenie, radość, ale co jeszcze? Takie "udało się!"?
W księdze odczytałyśmy, że o śmierci MARIANNY poinformowało dwóch pełnoletnich dnia 11.09.1931r. Zgon nastąpił w nocy poprzedniego dnia. Zmarła miała 44 lata. Była córką Jana i Stefani Szczurowskich, zostawiła męża Stanisława (tyle pamiętam).
Daty urodzenia nie udało nam się ustalić. W urzędzie zostałyśmy poinformowane, że księgi z tego okresu znajdują się w archiwum gdzieś na terenie Polski. Po drugie wtedy nie wpisywało się na akcie zgony daty urodzin, tylko długość życia.

Tak więc moja praprababcia MARIANNA SZCZEPANEK zmarła 10.09.1931r. mając lat 44. Z tego wynika, że urodziła się w 1887r. I zapewne przez całe swoje życie nie pomyślała, że 83 lata po jej śmierci, jej prawnuczka ze swoją córką będą szukać kiedy zmarła i kiedy się urodziła. I będą miały ogromną z tego radość, a towarzyszące uczucia będą nie do opisania.

16.10.2014

Świat nie może...

Świat nie może zachowywać się tak, jakby ona nie umarła. 
Świat nie może zachowywać się tak, jakby ona miała wrócić. 
Świat nie może zmieniać JEJ pościeli. 
Świat nie może myć U NIEJ okien. 
Świat nie może mówić, że narzuta bardziej pasuje niż koc na JEJ fotelu. 
Świat nie może JEJ przygotowywać drzewa na zimę. 
Świat nie może pić U NIEJ kawy. 
Świat nie może mówić "u Babci Z." '

Bo Babci Z. już nie ma.

A światu wcale nie wydaje się, że jej nie ma. 
To nie w porządku!

Ale mnie też nie wydaje się, że jej nie ma...


Gdy ktoś umiera zabiera ze sobą cząstkę nas.

11.10.2014

Zostałam Królewną.

Nowa klawiaturka. Nowy sprzęt.
W końcu wrócił mi dostęp do technologii. Mojej własnej. Już wczoraj chciałam coś wyskrobać, ale stwierdziłam, że poczekam na nową klawiaturę. Radocha! Tym większa, bo w postaci laptopa i tabletu. O, takie sobie 2 w 1. Wszystko trochę malusie w porównaniu z poprzednimi sprzętami. ale już się zakochałam. Ale jak to z miłością, zobaczymy co będzie dalej. Jeszcze staram się ogarnąć system Windows 8.1., w końcu jestem jego zwolenniczką.
Niezła radocha, chociaż już 2 razy wpadłam w panikę: "nie działa", "zepsute", "ojej". Stresy już opanowane.
Szkoda tylko starego lapka...

Dopadł mnie dół. Wszystko, dosłownie wszystko, złożyło się na to, że miałam parszywy tydzień. Kłopoty Wybranka mego serca, brak własnego sprzętu, brak kasy na nowy i obrabowanie rodziców (bo tak się właśnie czuję), a rzeczywistość za którą tęskniłam splatała mi figla i nawet na laborkach mi nie poszło. Ale, ale! Żeby nie pisać jak mi to źle i beznadziejnie, a dzisiaj wysrałam tęczową kupę, napiję się herbaty. 
A poważnie: odganiam ten gówniany humor i koniec z beczeniem. 

A co jest najlepsze? ZOSTAŁAM KRÓLEWNĄ! W tym wypadku nie mogę się więcej smucić.
Kocham Cię mój Królewiczu. 

 

4.10.2014

[124]

Zaczął się kolejny rok akademicki. Czas na semestr inżynierski. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie jak po maśle. Trzeba się zastanowić co dalej.

Od kilku dni jestem już na mieszkaniu i cieszę się, bo stęskniłam się za życiem z Wybrankiem mego serca. Jednak z drugiej strony będę tęsknić za tymi, którzy nie są na wyciągnięcie ręki.

Nie mam laptopa od maja. Najgorsza obsługa serwisu z jaką miałam do czynienia. Bez udzielania informacji, z ciągłym wracaniem sprzętu. Dupa, a nie informatyk.
Nerwy mnie biorą, bo teraz komputer będzie mi szczególnie potrzebny.

Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.  
Człowiekowi odbija przez brak cudownych wynalazków cywilizacji. Szczególnie, że telewizor oblegany jest przez ojca i przez 3 miesiące raz oglądałam to co chciałam. Z przyczyn oczywistych znalazłam sobie bardzo czasochłonne zajęcie - wyciągnęłam zdjęcia. Segregowałam je chronologicznie, podpisywałam (każde jedno) i wkładałam do albumów. Siedziałam nad tym kilka dni, po kilka godzin dziennie i... nie skończyłam. Brak albumów. Zostało mi 600 zdjęć za mojego życia i bliżej nieokreślona ilość sprzed. Tutaj dołożyłam sobie roboty, bo wzięłam zdjęcia od Babci Z. W nich 2 cudowne zdjęcia: 1 - Babci Z. z fajeczką, idealna ona; 2 - Babcia Z., Todzia i Milusia z rocznym Kamiśkiem (na świecie został tylko on). Genialne! Szkoda, że nie mam ich ze sobą, bo bym zrobiła skan. Kiedyś wstawię.
Gdy znajdę jeszcze jedno zdjęcie ze ślubu rodziców to wpadnę w furię. "Będę w szale". Wszystkie takie same i milion kopii. 
Odwaliłam kawał dobrej roboty. I ogromnie się cieszę. Będzie pięknie.

27.09.2014

MIASTO 44

24 godziny od seansu myślałam o tym filmie, a to powoduje, że muszę o nim napisać.

 
Tak, jest to film fabularny. Nie historyczny (chociaż tego nie mam prawa oceniać, bo moja wiedza historyczna jest, niestety, znikoma). Nie rozumiem za to sporów nad filmem: czy powstanie miało sens czy nie miało. Czy powstańcy to bohaterowie, czy raczej niszczyciele Warszawy? Czy jak, po co, dlaczego. Ludzie, serio? Jest to kwestia opinii na ten temat, a nie kinematograficzne zadanie, aby mówić co było dobre lub nie.

Jeśli chodzi o aspekt historyczny nie mogę się na ten temat wypowiadać. Przed seansem i teraz po, wiem że powstanie odbyło się w Warszawie, zaczęło o godzinie 17:00 dnia 1 sierpnia 1944r., trwało 64 dni. I to, że teraz w stolicy jest ogrom tablic, gdzie i ile ludzi zginęło. Wstyd się przyznać, ale to wszystko. Dlatego film nie był dla mnie dokumentem historycznym, a co się okazało, multumem emocji wydzierających się z ekranu.

Film przede wszystkim nie owijał w bawełnę, nie bał się krwi i brutalności. Nie bał się realności. Podobało mi się połączenie nowoczesności kina z historycznym tłem. Ciekawie się to komponowało. No, oprócz kiczowatej sceny pocałunku, chociaż i tak widzę jej głębszy sens.
I tak jak mówiłam pełno emocji. Film zaczyna się nadzieją, swawolą, beztroską, entuzjazmem, poprzez ból, stratę, niewiadomą, samotność, szukanie bliskości, heroiczną odwagę, miłość, zazdrość, chęć zemsty, rezygnację, zwątpienie, wyrzeczenie się ideałów i w końcu ratowanie własnego życia.
To wszystko tak łatwo nie dało o sobie zapomnieć.

Podobały mi się ujęcie takich detali historycznych jak żywe tarcze, wybuchające czołgi, kanały, udział małych powstańców.

Świetnie przestawieni Niemcy.

[spoiler!] Końcówka genialna, gdy płonąca Warszawa zamienia się w tą obecną.

To nie jest romans. Nawet nie kończy się dobrze.

W każdym razie polecam. Aby wyrobić sobie własne zdanie. 

25.09.2014

I tak płakałam z tej mojej kiepskiej miłości.

Oglądałam ostatnio „Gwiazd naszych wina”. Oczywiście poryczałam się jak bóbr. Ale nie z filmu, ale z treści, które ze sobą niósł.

A poryczałam się, bo tak cudownie moja stopa wyglądała na stopie Wybranka mego serca. I te dwie stopy kompletnie mnie rozwaliły. I milion myśli na minutę. Że kocha, że jest cudowny, że taki ważny, że dobry, czasem nieżyciowy i kompletnie nie z tego świata, ale jest. Najważniejszy. A ja? Do szpiku kości jędza. Że wrzeszczę, że się denerwuję, że opada mur, że jestem obojętna, że się zamykam, że do kurwy nędzy co ja robię?! I tak płakałam z tej mojej kiepskiej miłości. I pierwszy raz się nie odzywał, tylko był. 

Jak ja go cholernie kocham!



11.09.2014

Wakacje pod błyskawicą.

Skończyły mi się już wakacje, a raczej wczasy (bo wakacje trwają dalej, bo zaliczyłam moje ukochane MB). Chociaż i tak trwały nie krótko. Nie było mnie w domu 2,5 tygodnia. Warszawa pokazała mi swoje inne oblicze i na pewno jeszcze wrócę. Szczególnie na kolejkę do paradoksu. 

Potem wyruszyliśmy stopem na Mazury. Najdłużej łapaliśmy właśnie w Warszawie. Zatrzymał się dla nas Ormianin, Sergiej, który od połowy lat 90. XX wieku mieszka w Polsce. Było bardzo sympatycznie, Pan nam nawet kupił po lodzie. Bardzo był to miły gest z jego strony. Dojechaliśmy do Olsztynka, a z Olsztynka do Olsztyna z "babą, która się nigdy nie zatrzyma" i pieskiem. W Olsztynie zrobiliśmy sobie mała przerwę w maku i ruszyliśmy dalej, planowo do Mikołajek. Los jednak rzucił nas do Giżycka, a jak jechaliśmy tak zaczęło lać, tak że żabami rzucało. Kolejny serdeczny człowiek wysadził nas w porcie, blisko jakiegoś dachu nad głową, gdzie jadłam najlepszą sałatkę Cezar. Aż mi ślinka cieknie. A na dodatek facet zadzwonił do znajomego i polecił nam kemping.

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Fajna sprawa z tymi Mazurami, jeszcze dla kogoś kto żegluje. Niestety ja nie umiem. Jednak przy kempingu była plaża i można było sobie poleżeć. Ale pogoda była pod psem i już ostatnie 2 dni mi się nudziło. Giżycko ładne, przepyszna ryba, burgery dla Wybranka mego serca, twierdza do zwiedzania. Małe, miłe miasteczko. 

 

Następnym naszym celem było dotarcie nad morze, tak aby po drodze odwiedzić zamek w Malborku. Udało się. Z Wilkasów zabrało nas małżeństwo z pieskiem. Najlepsze jest to że się po nas wrócili, bo za pierwszym razem nie zdążyli się zatrzymać. Wysiedliśmy sobie od nich w nie najlepszym miejscu, bo drogą przejeżdżali ludzie kierujący się na Warszawę, a nie na północ. Tabliczka "za Olsztynek" rozwiązała kłopocik w try migi. Pan podwiózł nas do zajazdu (nadrabiając trochę kilometrów), skąd zabrali nas trzej Panowie AA, którym Wybranek mego serca polecał piwo. Wysadzili nas w tak dobrym miejscu w Elblągu, że tylko machnęłam tabliczką i już jechaliśmy dalej. Dotarliśmy pod sam zamek. Przez 22 lata byłam blisko i się wybierałam, aż w końcu się udało. Zwiedzaliśmy ponad 3 godziny. Piękne miejsce, warte odwiedzania. 

 
 
 
 
 
Później po chwilowej panice udało nam się złapać stopa do Stegny. I tam już zostaliśmy, gdzie później dołączył do nas Matiszek. Zadupie jakich mało, ale było sympatycznie. Pogoda dalej była pod chmurką i trochę wymarzłam. Jednak nie ma to jak morze, które było wyjątkowo czyste, ale wcale nie zaskakująco zimne. 

 
 
 
 
 
 
 
 

Do domu wracaliśmy już pociągiem (z Gdańska). Za późno zorientowaliśmy się na stopa, ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Gdańsk przepiękny. Już chcę tam wrócić. Cudowna starówka: kolorowe kamieniczki, przy których tętni życie, pomnik Neptuna prawie nie zauważalny, grajkowie i teatr na ulicy, manufaktura cukierków (porwała mnie swoją magią!). A to wszystko w jedno popołudnie. Tyle musiałam ominąć, więc muszę wrócić. A nawet gdybym nie zobaczyła czegoś nowego, to chcę posiedzieć w pięknym miejscu.

 
 
 
 
 
 
 

A dlaczego "wakacje pod błyskawicą"? Bo czytałam Harry'ego Pottera i często się błyskało.
W każdym razie było cudownie, a my zwiedziliśmy kawał pięknej Polski.