10.02.2016

CUT THE MOSQUITO, czyli wizyta w Szwajcarii

Jak dawno mnie tu nie było! 
Ale za to ja byłam w świecie. 

Nie wygrałam w totka, ale chłopaków w Szwajcarii odwiedziłam. Bardzo mnie to cieszy. Po pierwsze odwiedziłam przyjaciół jako jedna z niewielu, a dokładnie nie będąc rodziną ani dziewczyną. Po drugie kolejny zakątek świata ukazał się moim oczom. Było cudownie i pięknie. A z resztą przez cały wyjazd odebrałam kurs "cięcia komara" od mistrza w tej dziedzinie - warto było. 

Aaa i pierwszy raz leciałam samolotem! Pierwszy lot w życiu i w ciągu 1,5-godzinnego lotu kilka turbulencji to stanowczo za dużo. Nie ze względów psychicznych, ale ze względów fizycznych - myślałam że się zrzygam. W drodze powrotnej było już lepiej, tylko lądowanie mi nie podpasowało.

Jedyny minus tego wszystkiego było to, że ze strachu nie odezwałam się praktycznie w ogóle po angielsku. Psiakrew, psiakrew, psiakrew! Dupa wołowa ze mnie.

Dzień 1., Genewa
Z Alkiem (Kuba w pracy) wybraliśmy się zobaczyć miasto. Skorzystaliśmy z genialnej opcji tj. Free Walk. Chodzi o to, że możesz zwiedzać miasto z przewodnikiem całkiem za darmo. Jednak jeśli Ci się podobało, dajesz napiwek. Świetna możliwość na poznanie miasta za niewielkie pieniądze. 
Następnie przespacerowaliśmy się koło genewskiego jeziora i poszliśmy coś zjeść. Coś tzn. fondue. Tak pół na pół mi przypasował jego smak, ale Alek zabrał nas do bardzo klimatycznego miejsca. Siedzieliśmy na jakiejś barce wśród nieznanych ludzi, zajadając serek z emaliowanego naczynka. I szczerze, wróciłabym już teraz, natychmiast, bo chciałabym jeszcze raz dać szansę moim kubkom smakowym na polubienie fondue.
Potem dom, drzemka (trzeba było odespać te kilka nocnych godzin na lotnisku) i posiadówka.

















Dzień 2., CERN
Zacznę od tego, że moja wizyta w Szwajcarii była możliwa tylko dlatego, że moi najlepsi przyjaciele odbywają staż w CERNie. Z czego jestem bardzo szczęśliwa, a z nich ogromnie dumna. Należy im się, szczególnie Kubie ze względu na to, że ciężko pracuje by być w tym miejscu gdzie jest (sorry Alek, Tobie to nic nie ujmuje).
Z tego względu nie obeszło się bez odwiedzenia tego miejsca. Łaziliśmy tam od rana do późnego popołudnia, dodatkowo wchodząc w miejsca do których chłopcy mieli dostęp, czyli zobaczyłam więcej niż przeciętny wycieczkowicz. Np. byłam w CERN Control Center. 
W ogóle CERN wyobrażałam sobie całkowicie inaczej. Przypomina mi to raczej uczelniany kompleks tylko troszkę bardziej zaawansowany. Nie wiem co powiedzieć o tym miejscu bo nie da się tego zawrzeć w kilku słowach, ale robią tam naprawdę niesamowite rzeczy!


Mamy tam swoich!




Tak próbujemy sobie zrobić romantyczne zdjęcie przy cyklotronie + Kuba

Tak próbujemy sobie zrobić romantyczne zdjęcie przy cyklotronie + Alek

Tak wygląda większość budynków w CERNie

Chłopak się chwiali co tam wyprawia



Takie tunele są w całym CERNem



Dzień 3., Gruyères 
Wybraliśmy się do fabryki sera gruyère, gdzie mućka oprowadziła nas pokazując  jak po kroku wygląda jego produkcja. Później dla osłody pojechaliśmy do kolejnej fabryki, tym razem czekolady Cailler. Pycha, ale prawie się ulało! Wpadliśmy też do muzeum HR Gigera. Ciekawe, ciekawe. Ale najładniejsze było samo miasteczko Gruyères. Jejku, poczułam tam jakąś magię. Jakby przenieś się w czasie. Do tej pory na myśl o tym miejscu pojawia się w moim sercu zachwyt. Ponadto były już wywieszone ozdoby świąteczne, co jeszcze dodało odrobinę uroku.
Uważam ten dzień za jeden z najlepszych tego roku. Tyle się uśmiałam, spędziłam czas w doborowym towarzystwie i na dodatek zjadłam najlepsze hinduskie danie! 








Zaraz się uleje!




Moja magia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz